3 marca 2014

Włoska kuchnia w Elblągu? Owszem, w Mamma Mia Ristorante.


W tegoroczne Walentynki postanowiliśmy z Połówkiem uczcić nasze zamiłowanie do kuchni włoskiej, dlatego wybraliśmy się do stosunkowo niedawno otwartej restauracji tejże właśnie kuchni w naszym mieście. Taki przedsmak podróży do Włoch, którą planujemy na wakacje. Trzymajcie kciuki, aby się odbyła, bo to jeszcze nic pewnego! 

Początek okazał się być sporym rozczarowaniem, spowodowanym brakiem przystawki, której obecność w menu zdecydowała o wyborze tej, a nie innej restauracji. Lekko zrażona, ale nie zrezygnowana postanowiłam zamiast cielęciny w sosie tuńczykowym zamówić pewniaka, czyli małże w białym winie. Połówek zamówił tatara wołowego z żubrówką i kurkami. Małże były bardzo miłym zaskoczeniem, ponieważ mimo, że oboje znaliśmy doskonale ich smak, a w domu również przygotowujemy je na białym winie, to smakowały naprawdę wyśmienicie i inaczej niż się spodziewaliśmy. Z pewnością pójdę skosztować ich jeszcze nie raz. Co do tatara, mam mieszane uczucia. Nie był niesmaczny, ale nie był niczym co by mnie w jakikolwiek sposób zaskoczyło. No, może fakt, że totalnie nie było czuć w nim żubrówki. Tatar jak tatar.



Po przystawkach przyszedł czas na danie główne. Połówek zamówił tagliatelle z szynką w sosie truflowym, ja natomiast włoską zupę rybną. Oczekiwanie na nasze potrawy było troszeczkę przydługie, ale w tym czasie zostałam 100% oczarowana tym co się działo tuż obok. Jako, że był to wieczór szczególny, bo walentynkowy, restauracja wynajęła grajka na żywo. Na parkiecie zaczęły pojawiać się pary, a pod ich nogami widać było bawiące się i uśmiechnięte od ucha do ucha dziewczynki. Połówek zaczynał się już denerwować, że tak długo czekamy, ja natomiast mogłam wpatrywać się w ten widok i wpatrywać, ufając, że potrawy będą warte tego oczekiwania. Po raz kolejny mój wybór okazał się być strzałem w dziesiątkę. Zupa była bardzo aromatyczna, pełna smaku z mnóstwem kawałków ryby oraz krewetek. Zaskoczeniem były oliwki, które nie przeszkadzały, ale moim zdaniem nie były one potrzebne. Makaron Połówka był smaczny. Idealnie kremowy sos oblepiał domowej roboty makaron. Podobno był jednak trochę za słony.





Po głównym daniu oboje wahaliśmy się czy damy radę zjeść deser, ponieważ byliśmy już naprawdę najedzeni. Kusił mnie niesamowicie likier jajeczny z kawą i bitą śmietaną, jednak zanim zdążyłam podjąć decyzję, do naszego stolika podszedł kelner z dwoma talerzami tarty, chyba z białej czekolady, z marmoladą wiśniową, informując nas, że w ramach przeprosin za okropnie długi czas oczekiwania deser dostajemy na ich koszt. Ucieszyło nas to niezmiernie, zwłaszcza, że tarta była naprawdę cudowna. Kolejna pozycja z menu, na którą skuszę się w przyszłości. 




Na koniec wspomnę o czymś, o czym wydaje mi się, że wiele ludzi zapomniało. Mianowicie o istocie jedzenia na mieście. Nie wiem jak jest u Was, ale dla mnie jest to pewnego rodzaju celebracja. Tak jak w domu, uwielbiam jadać posiłki w rodzinnym gronie, tak na mieście uwielbiam tą całą otoczkę, klimat miejsca, oczekiwanie na posiłek itp. Ciarki mnie przechodzą, gdy widzę ludzi, którzy tylko wpadną, zamówią, zjedzą i wychodzą. Gdzie w tym sens wybierania się do eleganckich i klimatycznych miejsc, skoro człowiek nawet nie znajdzie chwili, aby rozejrzeć się po lokalu i poczuć się jak, w tym przypadku, we Włoszech?